Hola Barcelona

Ciepła Barcelona w grudniu












Sześć dni w Barcelonie pozwoliło sporo zwiedzić i zobaczyć. Pogoda jak na grudzień sprzyjała do tego stopnia, że można było swobodnie popływać w morzu zarówno o 7 rano jak i w samo południe. M
ieliśmy lecieć w kilka osób a grupa rozrosła się do kilkunastu osób.

Lot do Barcelony liniami Wizzair mieliśmy o 16:05. Spakowałem się na 6 dni w plecak a kilka drobiazgów dałem do bagażu  rejestrowanego. Na lotnisku pojechaliśmy autem i 2,5 godziny przed startem byliśmy na Okęciu. Część osób była już na miejscu. Jedna z uczestniczek meldowała swoją obecność o 12-tej i od razu poszła na odprawę. Na lotnisku mieliśmy zamieszanie z bagażami, ponieważ jedna osoba wzięła zbyt ciężką walizkę. Zaczęło się gorączkowe przekładanie rzeczy a  końcu stanęło na dopłacie ponad 300 zł. Trudno. Szybko przeszliśmy przez bramki bezpieczeństwa. Standardowo ktoś wziął za duże kosmetyki czy wodę to kazali wyrzucić.  Po odprawie mieliśmy jeszcze trochę czasu na zakupy w strefie wolnocłowej.  Dołączyliśmy do ostatniej osoby która czekała na nas już przy gate.  Trochę ostaliśmy w kolejce i trafiliśmy do autobusu lotniskowego a stamtąd na pokład. Wiało dosyć mocno i chcieliśmy jak najszybciej wejść do samolotu. Byliśmy wszyscy blisko siebie.  Lot był wesoły i momentami nawet aż za bardzo. W czasie lotu przez pół Europy widać było pięknie oświetlone miasta. 

Po blisko 3 godzinach zniżamy się zataczamy koło na lotnisko El Prat od strony pięknie widocznego portu. 

Trochę trwało zanim wysiedliśmy. Od razu uderzyło w nas  ciepłe powietrze Barcelony. Udaliśmy się po walizki. Po drodze podziwialiśmy pierwsze sklepy i wystawy pamiątek z Barcelony.





Następnie swoje przeszliśmy w kierunku pociągu. Przy zakupie biletów pomogła nam obsługa ponieważ automaty nie chciały brać banknotów 50 euro.  Kupiliśmy bilety 10 przejazdowe które potaniały na koniec roku o parę Euro. Za 7,95 Euro można było przejechać 10 razy do 75 minut a każdym razem z możliwością przesiadek ale bez cofania się.  Wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy na Barcelona Sants. 



W między czasie zaczął się mecz Polska-Argentyna na mundialu i zaczęliśmy go śledzić w komórkach. Następnie wskoczyliśmy w metro linii L5 do La Sagrera. 

Na La Sagrera jeszcze czekała nas przesiadka w metro L9 do naszych kwater. W czasie przejścia przez stację Wojciech Szczęsny obronił rzut garny to się wydarliśmy mocno w podziemiu.  Dojechaliśmy do stacji Bon Pastor gdzie ulokowałem pierwszą grupę na kwaterę u Polaka Pawła. Świetne miejsce bo blisko metra i w okolicy sporo knajpek gdzie pokazywano mecze. Były tez spożywczaki oraz jeden z marketów.  Oczywiście jedna z uczestniczek Babcia wycieczkowa została za chlebem u kolegi który jej przewoził.  Dobrze, że znalazł się dżentelmen który powędrował po zgubę. W końcu dotarliśmy na miejsce kwaterunku. Winda była bardzo malutka na dwie osoby. Szybciej było przejść się schodami. Do pokoju trzyosobowego trafiła młoda z Panią. Dziewczę ucieszyło się ze miało spokój i mogła pospać. Oj spała w czasie wyjazdu sporo jak się potem okazało. Małżeństwo oczywiście miało swoje lokum w kolejnym pokoju a babcia wycieczkowa z koleżanką trafiły do komnaty za kuchnią. Po zostawieniu pierwszej grupy tzw. gdańskiej, wróciłem w kierunku metra po druga ekipę tzw. warszawska. Ekipa w najlepsze oglądała przy lokalu mecz popijając złocisty napój.  Niestety przegrywaliśmy już 0-2 i nerwowo oczekiwaliśmy wyniku meczu Meksyk –Arabia Saudyjska. Zaczęły się kalkulacje i szacowania. Przy prowadzeniu Meksyku 2-0 przechodziliśmy dalej. Arabia w doliczonym czasie strzeliła bramkę co nas uratowało i dawał przepustkę do 1/8 finału.

Zanim dotarliśmy na druga kwaterę do Ani to trochę się pokręciliśmy w wąskich uliczkach. Po kilku telefonach wylądowaliśmy na miejscówce. Trzy pokoje, łazienka, kuchnia więc nie było źle. Panowie we czterech w jednym pokoju na piętrówce. Dwie panie w kolejnym pokoju a w salonie jak lordy Beata i Sławek-:)  Zostawiwszy ludzi wyszliśmy z właścicielką, która po drodze opowiedziała o Barcelonie i wskazała kilka cennych rad.  Metrem dwa przestani dotarłem do grupy gdańskiej, która już poznał właściciela i czerpała z jego wiedzy. Mi przypadło w udziale łóżko w .. kuchni. Tak, tak w kuchni ponieważ wynikało to ze specyfiki zakwaterowania i nie taktowne byłoby mi przebywać w żeńskim pokoju.  Nie narzekałem spało się całkiem dobrze.

Z rana wstałem dość szybko, bułka banan picie i hyc w ubranie biegowe wskakuję. Lecę trochę potruchtać i przy okazji do drugiej ekipy po kolegę Sylwka z którym umówiłem się na wspólne bieganie.  Wyleciałem na wariata prosto przed siebie. Trochę ciężko było złapać rytm ze względu na światłach i przechodzenie przez ulice. Barcelona o 7ej jeszcze spała. 







Leniwie ci co musieli wędrowali do pracy. Im bliżej wschodu słońca tym ludzi pojawiało się więcej. Po kręceniu w końcu dostałem na dzielnicę gdzie mieszkała grupa warszawska.  Zaczepiłem o stoiska z owocami oraz warzywami. 


Zanim kolegę odnalazłem to potrwało parę km. On rzecz jasna zakręcił się i zgubił.  Odnaleźliśmy się i pobiegliśmy w górę co trochę nas rozgrzało. Z góry były piękne widoki miasta w kolorach wschodzącego słońca. 


Warto było wstać. Podreptaliśmy jeszcze kilka km do ładnego kościoła.


Wróciłem już metrem na dzielnicę. Ponad 14 km nabiegałem. Tutaj biorę prysznic, śniadanie i ruszamy do metra w miasto na spotkanie z przewodniczką. Przesunęliśmy dzień wczesnej o godzinę to spotkanie.  






W mieście widać i czuć świąteczną atmosferę. W umówionym miejscu Cassa Batllo spotkaliśmy się z Agatą jedną z najlepszych przewodniczek w tym mieście. 








Otrzymaliśmy zestawy słuchawkowe i w drogę. Uśmiechnięta, pełna humoru z pasją i zaciekawieniem opowiadała nam o budowlach Gaudiego bo taki był temat pierwszego dnia zwiedzania. W między czasie wyszło słońce. Uśmieliśmy się co nie miara. Agata potrafiła bardzo zainteresować architektura nawet te osoby które jej nie lubią bądź się nią ni interesują. 




Obejrzeliśmy nawet krótki filmik na jej tablecie. Od budynku do budynku poznawaliśmy to miasto. Następnie pojechaliśmy do Parku Gaudiego.  Mimo 1 grudnia było ciepło w okolicy 17 stopni. Momentami chodziliśmy  już w koszulkach. 



Park był interesujący i wzbudzał ciekawość. 













Po kilku godzinach mieliśmy czas wolny. Udaliśmy się w okolice Sagrada Familia aby coś zjeść. Knajpkę poleciła nam przewodniczka. Lokal znany był z serwowania małych różnorodnych kanapek. Niektórzy wzięli rybę, burgery lub steki. Ja chciałem spróbować lokalnej zupy która okazała się niewypałem. Była zimna i trawiasta.  Jedna z osób z grupy nawiała do pobliskiego lokalu obok gdzie zajadała się rzekomo fantastycznymi rogalami. Można i obiad na słodko hehe 

W między czasie doszło do zgrzytu przy rozliczeniu ale Panie dogadały się w końcu z kelnerem. Wychodząc zagadałem  z obsługa która mówi al po francusku. Wytłumaczyli,  że wzięli nas za … Rosjan.  Chciałem aby grupa nie zobaczyły kościoła Sagrada Famili a tylko przemknąć się do metra ale niestety nie udało się. Jak zobaczyli to wow.. ach… eh… i reakcje zachwytu.





Gdy nacieszyli oko i aparaty  to poszliśmy na miejscowy kiermasz świąteczny oraz na kawę do …. Falusów. Tak nazwaliśmy knajpkę,  gdzie serwowano lody w takich kształtach.  


Potem pokręciliśmy się po jarmarku.




Dalej część wróciła na kwaterę a z resztą poszliśmy do strefy kibica gdzie oglądaliśmy mecz Niemcy-Kostaryka i Japonia - Hiszpania. W toalecie poznaliśmy Szweda który kojarzył Lewandowskiego i strasznie był nachalny w swoich wypowiedziach na temat piłki nożnej. W końcu zapytałem go o baraż który wygraliśmy ze Szwedami i poszedł sobie zniesmaczony. Przed wejście sprawdzała nas ochrona a w środku było dosyć klimatycznie. Po pierwszej połowie ruszyliśmy na Plac Katalunia gdzie tłumy Marokańczyków świętowało wygranie grupy.  




Wróciliśmy metrem na dzielnicę.  Tutaj w lodówce ludzie napchali zapasów jedzeni, że starczyłoby na tydzień. 

Rano ponownie trening ale tym razem już we trzech pognaliśmy w kierunku plaży.  Było jeszcze ciemno gdy kręciliśmy się uliczkami a ze względu na remonty trzeba było nadbiegać trochę. Nie wszędzie było tak czysto jak się wdawało. Z rana służby uwijały się aby wysprzątać miasto. 

Do wschodu słońca było jeszcze trochę czasu.




Po bieganiu wskoczyliśmy do morza. Woda cieplejsza była niż powietrze.  Fale były dosyć spore i wywracały nas.  Po pluskaniu się w wodzie biegiem dotarłem do metra. W tym czasie zaczęło wstawać słońce a była 7:58.Wyszło około 12 km Na kwaterze wciągnąłem śniadanie i ruszyliśmy zwiedzać na La Rambla. Wsiedlismy w metro. Tutaj czekała na nas Agata.
 

Zatrzymaliśmy się przy słynnej latarni gdzie katalońscy kibicie celebrują zwycięstwa Barcelony. 






Wędrowaliśmy tym słynnym deptakiem do starej części Barcelony. Każdy kto zamoczy usta w wodzie z kranów z latarni to wróci do Barcelony. Oczywiście aby przepowiednia się sprawdziła trzeba było usta namoczyć. Wśród straganów, kramów i wystaw dotarliśmy do gotyckiej części miasta.  Obejrzeliśmy stare cmentarzysko.





Zajrzeliśmy do archiwum. 


Agata pokazała nam starą skrzynkę na listy.
Podziwialiśmy wielką palmę. 



Jarmark gdzie poznaliśmy historię ściągania spodni i pokazywania 4 liter. 






Nawet na figurkach był już Robert Lewandowski z ściągniętymi spodniami. To taki wyraz nobilitacji dla niego.  Dowiedzieliśmy się o zwyczajach bożonarodzeniowych w Hiszpanii. Przy katedrze św. Eulalii usłyszeliśmy o tej patronce sporo  informacji.  W jednym z lokali była przerwa na czekoladę i churczosy takie jakby chrusty a raczej smażony pręcik maczany w gorącej czekoladzie. Jak podaj Internet to tradycyjny, tłusty wypiek hiszpański w formie długiego pręta o przekroju w kształcie gwiazdy. Wytwarzany z wyciskanego na głęboki olej ciasta i smażonego w wysokiej temperaturze.





Zjedliśmy w jednym z lokali… flaczki w barze Brusi. Były niezłe ale brakowało w nich majeranku. Inni skosztowali miejscowej nalewki. 



Dalej spacerowaliśmy krętymi uliczkami i poznawaliśmy Barcelonę. 

Trafiliśmy do sklepu VINCENT w którym sprzedawano słodkie bloki czekoladowe o różnych smakach.






 Na placu przed ratuszem zrobiliśmy wspólne pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy dalej.

Rozstaliśmy się z Agatą gotując jej niesamowite pożegnanie a jednocześnie podziękowanie. Podrzucaliśmy jak w rytm okrzyków hi hip hura hura. Wzruszyła się strasznie. Zaskoczyliśmy ją totalnie. Ofiarowaliśmy jej krówki, lizaka i kabanosy na koniec.


Potem poszliśmy na miejscowy rynek. Czegoż ta nie było a jakie ceny. Tu owoce, tam warzywa a dalej noga z wieprza.












 Mnóstwo jedzenia i łakoci, które przyciągały wzrokiem.

Po zakupach pojechaliśmy na szwedzki stół czyli obiad na wypasie. Było tam wszystko czego się chciało. Za 15 Euro plus 2 euro napój można było jeść do woli. 





Niektórzy nawet jedli surowe żaby i skorupiaki. Jak potem okazało się byli tam pracownicy którzy je przyprawili i smażyli a nasz kolega zjadł na surowo hehehe. Potem udaliśmy się na kwatery na złapanie oddechu. 

Na wieczór jednak nie wszyscy chcieli iść bo młoda wolała .. spać a babcie pogadać. Cóż ruszyliśmy metrem na wieczorny trip po mieście. Cała La Rumbla zapchana. Ludzi bardzo dużo. 




Powoli spacerkiem dotarliśmy pod kolumnę Kolumba


Następnie przechadzaliśmy się po marinie.




Widoki miasta oraz koloryt świateł zachwycał. 

Następnie weszliśmy w uliczki w poszukiwaniu czegoś do przegryzienia. Teraz czuliśmy w pełni klimat miasta. 








Gdy wróciliśmy na kwaterę to czekał nas… kolacja. Babcie zrobiły nam jedzenie kompletnie nas zaskakując.


Kolejnego dnia rano pojechaliśmy na plaże w kilka osób aby zażyć porannej kąpieli i zobaczyć wschód słońca. Było rześko i fajnie. Skąpana w porannym słońcu barcelońska plaża prezentował się fantastycznie.















Plan na ten dzień to był Camp Nou – słynny stadion. Tutaj z pomocą przybył Paweł którzy od jakiegoś czasu już nawigował nas po Barcelonie i dobrze sobie radził w poruszaniu metrem po mieście. Szybko ogarnął trasę i pojechaliśmy na stadion.


Stadion robi wrażenie zwłaszcza ceną 28 Euro wejście na samo zwiedzanie. Zanim weszliśmy była jeszcze kawa i oczekiwanie na właściwą godzinę z rezerwacji.








 Udało się jednak wejść trochę wcześniej. Akurat ja czekałem na jedną osobę, której zeszło w sklepie z nadrukiem napisu na czapce. Reszta poszła szybciej. Wchodziło się przez bramki a dalej muzeum FC Barcelony. Oglądaliśmy trofea w tym te zdobyte w triumfie  w Lidze Mistrzów, Puchary Cope de Roya, złote buty i piłki Messiego szatnie, koronę stadionu., murawę, stanowiska prasowe i konferencyjną oraz miejsce gdzie Lewandowski wychodzi na mecze. 

























Lewandowski był w wszędzie.  Jego koszuli za 115 euro rozchodziły się dobrze. Małe dzieci hiszpańskie ganiały z jego nazwiskiem na plecach. Zajęło to ponad 1,5 godziny. Po stadionie ruszyliśmy na shoping w miasto.

 Powędrowaliśmy na flaczki i kiełbasę. 



W trakcie włóczenia się zgubiła się najpierw Pani seniorka która szukała nasionek roślin i zamiast w prawo to zakręciła się jak słoik po majonezie i poszła w lewo. Znalazła się zestresowana pod Kolumną Kolumba. Odczekała swoje zanim po nią dotarłem. Większy ubaw mieliśmy z dwóch innych uczestniczek,  które poszły w miasto i zakręciły się. Stały jakieś 300 metrów od nas. Jednak ludzi było tak dużo ze nie były wstanie do nas dotrzeć. Dzwoniliśmy tłumaczyliśmy a je sparaliżowało. Nie godziłem się aby iść ich szukać bo w tym tłumie wszyscy pogubiliby się. Czekaliśmy na nie i w końcu wysłaliśmy dwóch zwiadowców. Przyszły zmieszane. Ileż było śmiechu jak je lokalizowaliśmy.  Przesąd mówi, że w Barcelonie trzeba się zgubić choć raz. Dalej ruszyliśmy metrem na autobus skąd jechać mieliśmy na wzgórze Montjuić aby zobaczyć panoramę miasta. Miasto było bajkowo oświetlone.







Gdy zabrałem panią Seniorkę to spotkaliśmy się wszyscy razem i udaliśmy się do autobusu. Tutaj musieliśmy maski mieć o dziwo w autobusach kierowca żąda masek. Wsiedliśmy i wjechaliśmy na wzgórze mijając po drodze stadion olimpijski gdzie miało miejsce rozpoczęcie olimpiady letniej w 1992. Widok miasta zrobił wrażenie. Zdjęcia mówią same za siebie. Wszystko pięknie oświetlone a do tego te samoloty które leciały na lotnisko dosłownie jeden za drugim.




Zeszliśmy na autobus i wróciliśmy do metra  a następnie na kwatery.

W niedzielę z rana zrobiliśmy zryw aby dojechać na czas do katedry Sagrada Familia i zaoszczędzić 26 euro. Jakim sposobem? W niedzielę można wejść na mszę rano o 9-tej za darmo i zobaczyć od środka tę świątynię. Jednak trzeba być przed 8 w kolejce już. My jako na styk zdążyliśmy, chociaż jedne człowiek od nas zaspał i miał później dojechać.  Ach te wieczorne eskapady jak męczą. Oczywiście od  środka obiekt nie jest tak kiczowaty jak z zewnątrz i robi wrażenia. 











Na uwagę zasługują witraże i światła słoneczne które wpadają do środka. To dzieło Gaudiego w środku jest fenomenalne. Mimo, że od 140 lat jest nadal… w budowie. Jeszcze kilak lat temu nie miła pozwolenia na budowę. Tutaj szerzej o Sagrada Familia https://www.gancarczyk.com/sagrada-familia-barcelona-bilety-zwiedzanie-ciekawostki/

Po mszy wielojęzycznej udaliśmy się na kawę, bagietki i rogale, które podobno są obłędne wg relacji jednej z uczestniczek.


Spacerkiem udaliśmy się do muzeum Gaudiego. 






















Potem do Kolumny Kolumba na którą okazało się że już nie mam jak wjechać bo tyle chętnych . Odesłano na dzień kolejny. Zrobiliśmy czas wolny w oczekiwaniu na mecz Polska- Francja. Złapaliśmy w uliczce pizzerię gdzie skosztowaliśmy kilka kawałków. W lokalu siedliśmy na mecz. Było spor francuskich kibiców którzy pięknie zaśpiewali Marsylianke. Jednak nie spodziewali się ilu jest Polaków. Jak wstaliśmy i odśpiewaliśmy nasz hymn to byli zaskoczeni.

Niestety przegraliśmy ale po walce i niezłym meczu. Wychodząc koleżanka Beata z mężem spotkali kogo… a naszą przewodniczkę Agatę.  Jakieś było zdziwienie i zaskoczenia. Wśród tylu ludzi akurat ona. Porozmawialiśmy jeszcze trochę i ruszyliśmy na kwatery.  Trochę kilometrów narobiliśmy każdego dnia ponad 20 mi wychodziło.

W poniedziałek już nikt z rana nie wstał tak szybko. Pospaliśmy trochę. Pojechaliśmy po śniadaniu na plażę. Oczywiście jeszcze jeden bałagan. Jedna z osób zapomniała z kwatery do której nie wracała – dokumentów. Jak teraz wrócić do kraju? Ono z pomocą przyszedł Paweł który pomógł pojechać metrem na kwaterę. Tam jeszcze była pani Ania która zorientował się przy sprzątaniu, że ktoś zostawił dokumenty. Było bardzo ciepło i oczywiście trzeba było popływać. 









W między czasie dla części grupy włączył się język grecki i ubaw był po pachy jak crosanstos smakowałos i buregos.  Co drugie słowo przez parę godzin było kończone na os. 

Odpoczęliśmy do południa i potem zabraliśmy nasze rzezy udając się na lotnisko. Tam popełniliśmy gafę, bo wjeżdżając na bilecie 10 przejazdowym okazało się, że musimy dopłacić 5, 5 Euro za samo wejście na lotnisko czyli przekroczenie bramki. Nie wiem jak ale bilet tam działał a z powrotem okazało się, że jednak nie taki. Ochrona nas przyłapała i musieliśmy kupować każdy osobno. Cóż  czasami nawet na odlot zdarzają się takie kwiatki.  Przez te 6 dni raz mieliśmy kontrole biletów metrze. Dobrze,że woziłem zawsze drugi karnet to uratował on tyłek jednemu z uczestników. Bilety często były rozmagnesowane lub gdy pogięły się nie można było przejść przez bramkę. 

Jedna grupa poleciała do Warszawy, a druga dwie godziny później do Gdańska. Nie obyło się bez zamieszania z bagażami na odprawie. Działo się. Jedni polecieli i śledziliśmy ich na radarach. Potem moja grupa do Gdańska gdzie wylądowaliśmy około 1 w nocy. Tam posiedzieliśmy na lotnisku a potem kolejką dojechaliśmy na pociąg do Warszawy. W stolicy byliśmy po 9 tej rano. Tak dobiegł nasz wyjazd. Kiedyś tam jeszcze wrócę.
Dziękuję serdecznie wszystkim za udział i mile spędzony czas.